Teatr Tetraedr: "Gwoli jakiejś tajemnicy"-recenzja.
*
* *
Pamiętam, jak urzekła mnie niegdysiejsza produkcja Tetraedru, bodaj "Historie Pana Sommera". Pamiętam też doskonale, co takiego stało się ze mną, co wyzwoliło łzę w moim oku. Ta prosta, dziecięca - rozumiana bez fałszywej kokieterii i ironii - formuła opowiadania historii. Pozbawiona wielkich manifestów pokoleniowych, nowych definicji buntu, była to w gruncie rzeczy prosta fabuła, opowiedziana chyba z najprawdziwszej pozycji znanej człowiekowi - pozycji dziecka.
Nie ukrywam, "Gwoli jakiejś tajemnicy" obejrzałem i obejrzałbym ponownie. Bo i czego w nim nie ma? Gombrowicz w formie rzadko spotykanej, wyjęty jak gdyby z kąta historii, ponieważ - nie oszukujmy się - "Pamiętniki Stefana Czarnieckiego" do najpoczytniejszych jego dzieł nie należą, ustępując miejsca "Trans-Atlantykowi", "Kosmosowi", czy omówionemu już chyba pod każdym kątem "Ferdydurke". Co jeszcze? Jest bardzo uboga, ascetyczna wręcz dekoracja, wywołująca pogodny uśmiech na mej twarzy (bo któż z nas, Krakowian, nie odniósł sceny w klasie, choćby przez sekundę, do pamiętnej kantorowskiej "Klasy"?). Idąc dalej, mamy do czynienia z wspaniale opowiedzianą, intymną i bardzo osobiście potraktowaną, historią inicjacyjną. Główną siłą tego spektaklu, są jednak aktorzy. Te młode mordki, których nie interesuje - na pierwszy rzut oka - "wyzwolenie" i sam proces ów wyzwalania siebie samego. Mógłbym w tym miejscu rozwodzić się nad techniką, punktując wady/zalety każdej z postaci, każdego z artystów, jednak będąc daleki od takiej formy krytyki pozwolę sobie jedynie na pewne skróty myślowe: Matka i Ojciec, ukochana Jadwisia, nauczyciel szkolny, czy wreszcie sam główny bohater, na potrzeby dramaturgii(?) zduplikowany, będący poza i w czasie akcji.
Skoro już poruszyłem kwestie dramaturgii, konsekwentnie trzymając się mojej roli szarego recenzenckiego szczura, nie wypada nie wspomnieć o jej zmyślnej formie. Ot, prosty trick, zmultiplikowany narrator. Jednoczesny uczestnik oraz komentator wydarzeń przedstawionych, wciąż rozpięty między przeszłością - przedstawioną w kilku czasach, epizodach - a teraźniejszością, spotyka się koniec końców z sobą samym, a tym samym z nami, aby podzielić się ostatecznie gorzką prawdą o sobie, swoich fascynacjach, czy motywacjach. Realizacja poszczególnych wydarzeń, ujęta okiem młodego człowieka, przybiera formę zabaw, swoistych rytuałów, a czasem oczywistych, z punktu widzenia dorosłego człowieka, dylematów (na obronę stanowiska przywołam scenę bitwy, czy epizod szkolny, a także wątek wyznania ukochanej miłości).
Długo, długo mógłbym się jeszcze rozwodzić, jednak wymogi formalne, a także czasowe, umożliwiają mi to.
Sądzę jednak, że każdy kto widział ten spektakl, zrozumie, o co dokładnie mi chodzi.\
Nie ukrywam, "Gwoli jakiejś tajemnicy" obejrzałem i obejrzałbym ponownie. Bo i czego w nim nie ma? Gombrowicz w formie rzadko spotykanej, wyjęty jak gdyby z kąta historii, ponieważ - nie oszukujmy się - "Pamiętniki Stefana Czarnieckiego" do najpoczytniejszych jego dzieł nie należą, ustępując miejsca "Trans-Atlantykowi", "Kosmosowi", czy omówionemu już chyba pod każdym kątem "Ferdydurke". Co jeszcze? Jest bardzo uboga, ascetyczna wręcz dekoracja, wywołująca pogodny uśmiech na mej twarzy (bo któż z nas, Krakowian, nie odniósł sceny w klasie, choćby przez sekundę, do pamiętnej kantorowskiej "Klasy"?). Idąc dalej, mamy do czynienia z wspaniale opowiedzianą, intymną i bardzo osobiście potraktowaną, historią inicjacyjną. Główną siłą tego spektaklu, są jednak aktorzy. Te młode mordki, których nie interesuje - na pierwszy rzut oka - "wyzwolenie" i sam proces ów wyzwalania siebie samego. Mógłbym w tym miejscu rozwodzić się nad techniką, punktując wady/zalety każdej z postaci, każdego z artystów, jednak będąc daleki od takiej formy krytyki pozwolę sobie jedynie na pewne skróty myślowe: Matka i Ojciec, ukochana Jadwisia, nauczyciel szkolny, czy wreszcie sam główny bohater, na potrzeby dramaturgii(?) zduplikowany, będący poza i w czasie akcji.
Skoro już poruszyłem kwestie dramaturgii, konsekwentnie trzymając się mojej roli szarego recenzenckiego szczura, nie wypada nie wspomnieć o jej zmyślnej formie. Ot, prosty trick, zmultiplikowany narrator. Jednoczesny uczestnik oraz komentator wydarzeń przedstawionych, wciąż rozpięty między przeszłością - przedstawioną w kilku czasach, epizodach - a teraźniejszością, spotyka się koniec końców z sobą samym, a tym samym z nami, aby podzielić się ostatecznie gorzką prawdą o sobie, swoich fascynacjach, czy motywacjach. Realizacja poszczególnych wydarzeń, ujęta okiem młodego człowieka, przybiera formę zabaw, swoistych rytuałów, a czasem oczywistych, z punktu widzenia dorosłego człowieka, dylematów (na obronę stanowiska przywołam scenę bitwy, czy epizod szkolny, a także wątek wyznania ukochanej miłości).
Długo, długo mógłbym się jeszcze rozwodzić, jednak wymogi formalne, a także czasowe, umożliwiają mi to.
Sądzę jednak, że każdy kto widział ten spektakl, zrozumie, o co dokładnie mi chodzi.\
Post Scriptum
W miejscu tym muszę przeprosić za język tej wypowiedzi, ale zrozumcie mnie - słysząc z ust młodego człowieka tak piękne słowo, jak dyszkant, nie umiem inaczej.
pZ
W miejscu tym muszę przeprosić za język tej wypowiedzi, ale zrozumcie mnie - słysząc z ust młodego człowieka tak piękne słowo, jak dyszkant, nie umiem inaczej.
pZ
Komentarze
Prześlij komentarz